Ułatwienia dostępu

Gdynia – zaczęło się od morza…

Jest jesień 1253 roku. To właśnie wtedy pojawia się pierwsza wzmianka o wsi Gdina w księgach włocławskiego biskupa Wolimira. Jednak musiało upłynąć kolejnych siedem wieków, żeby pomorska osada znalazła się na ustach całej Polski. Bo powstanie Gdyni można porównać i do bardzo burzliwej rodzinnej relacji i do cudu gospodarczego. 


Ale od początku. Polska odzyskała niepodległość w 1918 roku po 123 latach zaborów, ale nie uzyskała jeszcze bezpośredniego dostępu do morza. Ratyfikacja Traktatu Wersalskiego w 1919 roku zapewniała odzyskanie pomorskich ziem, co przypieczętowały zaślubiny Polski z morzem w Pucku w 1920 roku. Dały nam linię brzegową o długości 147 kilometrów, ale bez niezbędnego portu. Ten, co prawda istniał w sąsiednim Wolnym Mieście Gdańsku, ale był poza granicami II RP. Dlatego sytuacja wymusiła, żeby już kilka miesięcy po zaślubinach rozpocząć poszukiwania miejsca pod budowę portu wzdłuż odzyskanych ziem. 


Wiceadmirał Krzysztof Porębski ówczesny dyrektor Departamentu Spraw Morskich Ministerstwa Spraw Wojskowych, wysłał na Pomorze najlepszego w swoich szeregach inżyniera Tadeusza Wendę, który wybrał się na wybrzeże z niewielkim bagażem i niezbędnymi narzędziami kreślarskimi. Przebył całą odzyskaną linię i po dokonaniu badań hydrologicznych, znalazł idealne miejsce na budowę nowego portu. „(...) najdogodniejszym miejscem do budowy portu wojennego (jak również w razie potrzeby handlowego) jest Gdynia, a właściwie nizina między Gdynią a Oksywą, położoną w odległości 16 km od Nowego Portu w Gdańsku”, można przeczytać w 11-stronnicowym sprawozdaniu Wendy. Oczarowany miejscem okazał się także pisarz Stefan Żeromski, który w szczycie swojej popularności napisał „Wiatr od Morza”, wiernie oddając charakter wynurzającego się, niczym Afrodyta z morskiej piany, portu.
Prace szły na tyle sprawnie, że pierwsza przystań Tymczasowego Portu Wojennego i Schroniska dla Rybaków były gotowe w 1923 roku. Wenda jednocześnie pracował nad planem portu właściwego, który, jak się okazało, przerósł jego najśmielsze oczekiwania. Wtórował mu Eugeniusz Kwiatkowski, który twierdził że „Polska bez własnego wybrzeża morskiego i bez własnej floty nie będzie nigdy ani zjednoczona, ani niepodległa, ani samodzielna gospodarczo i politycznie, ani szanowana w wielkiej rodzinie państw i narodów, ani zdolna do zabezpieczenia warunków bytu, pracy postępu i dobrobytu swym obywatelom”. Dlatego, jako minister przemysłu i handlu, którego gabinet objął w 1926 roku, nie szczędził wydatków na wizjonerski projekt, który rósł w imponującym tempie.

Rada Ministrów nie osiadła na laurach i zauważyła, że mała rybacka osada, która jeszcze w 1921 roku liczyła zaledwie 1268 mieszkańców, w ciągu kilku lat ściągnęła na swoje ziemie tysiące osób, które chciały włączyć się tworzenie portowego cudu. Przez miasto i port przewijały się tysiące podróżnych, turystów, ludzi interesu, marynarzy, wojskowych, włóczęgów, emigrantów, reemigrantów, pracowników sezonowych, dojeżdżających z regionu i dochodzących z pobliskich wsi (czytamy w „Gdyni Obiecanej” Grzegorza Piątka). Wszystkie te siły napędowe sprawiły, że 10 lutego 1926 roku, Gdynia stała się pełnoprawnym miastem i podpisano akt o prawach miejskich: „(…) o zezwoleniu gminie wiejskiej Gdynia w powiecie wejherowskim w województwie pomorskiem na przyjęcie ustroju według pruskiej ordynacji miejskiej dla sześciu wschodnich prowincyj z dnia 30 maja 1853 r.”.


W momencie podpisania aktu, Gdynia liczyła już 12 tysięcy mieszkańców. I nie było to jej ostatnie słowo... Mała, nędzna wioseczka rybacka przeobraziła się w ogromne miasto na wskroś dzisiejsze, czy może nawet jutrzejsze. W teren śmiałych eksperymentów. – pisała Maria Dąbrowska.